Iz 53,6-7, ks. Marcin Orawski
Wszyscy jak owce zbłądziliśmy, każdy z nas na własną drogę zboczył, a Pan jego dotknął karą za winę nas wszystkich. Znęcano się nad nim, lecz on znosił to w pokorze i nie otworzył swoich ust, jak jagnię na rzeź prowadzone i jak owca przed tymi, którzy ją strzygą, zamilkł i nie otworzył swoich ust.
Kilka wieków po śmierci ostatniego proroka Starego Testamentu wśród Żydów zaczęły krążyć pogłoski. Najpierw zaczęto mówić o proroku z pustyni o imieniu Jan, zwanym Chrzcicielem. Niektórzy myśleli, że to oczekiwany Mesjasz. Jan jednak zaprzeczał i szybko zaczęto mówić, że pojawi się ktoś jeszcze mocniejszy.
Georg Friedrich Haendel w dziele „Mesjasz” starał się uchwycić atmosferę oczekiwania i niepewności tamtych czasów. „Każda dolina będzie wypełniona, a każda góra i pagórek zrównane. Drogi kręte staną się prostymi, a wyboiste równymi. Lud kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką. Nad mieszkańcami krainy mroków zabłysło światło. Albowiem dziecię nam się narodziło, Syn został nam dany. Na jego barkach spoczęła władza, a imię jego: Cudowny Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju.” Te słowa wyrażały nadzieje wiernych Żydów, ponieważ teraz wydawało się, że oto jest. Wreszcie nadszedł. Czas udręki dobiegł końca.
Kiedy wjeżdżał do Jerozolimy witał go pełen entuzjazmu tłum, wołając: „Hosanna Synowi Dawidowemu!” Nic już nie stało na przeszkodzie by „Mesjasz proroków” – jak głosi libretto Haendla – rozproszył wszelkie uczucia tęsknoty, oczekiwania, braku nadziei.
Piękna, niezwykła chwila. Marzenie wielu ludzi właśnie się wypełniały. Kilka dni później okazało się, że „Doliny nie zostały wypełnione, góry nie zostały zrównane. Drogi kręte nie stały się prostymi, a wyboiste równymi.” Miało zostać ogłoszone zwycięstwo, a stanął krzyż porażki i rozczarowania. Co się stało?
Czy prorocy nie głosili, że Mesjasz uwolni naród izraelski od ucisków? Czy nie obiecali, że Pan pokona śmierć raz na zawsze i otrze łzy z każdego oblicza?
– Przecież to ten cieśla z Nazaretu – ktoś krzyknął. – Chcemy Barabasza, a jego na krzyż – wołali inni.
– Jaki Mesjasz? Jaki Syn Boży? To raczej żałosny marzyciel, nawiedzony, a przez to niebezpieczny. Ukrzyżuj go!
Może niektórzy jeszcze mieli nadzieję, że dziwna bierność Jezusa wobec oskarżeń i zagrożenia, to tylko pozór, że Mesjasz zaraz pokaże swą prawdziwą moc. Bóg przecież nie zostawi swego Syna. Ale nadzieja szybko upadła. Ten, który miał być wyzwolicielem, Księciem Pokoju zaprowadzającym sprawiedliwość na ziemi, płacze w Ogrodzie Getsemane i mówi: „Dusza moja jest zatrwożona…” A Bóg, który miał za nim stać i dawać mu siłę milczał…
Nikt nie potrafił zrozumieć. Przecież wystarczyło, żeby Jezus dokonał jakiegoś cudu, użył swojej mocy… Zapewne wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale cudu nie było… Choć wielu na różne sposoby się go domagało…
– Prorokuj, kto cię uderzył? – wołali ci, którzy uznali Jezusa za żałosnego uzurpatora.
– Dlaczego On się nie broni? – pytali z kolei ludzie, którzy wciąż jeszcze usiłowali w niego wierzyć. Nikt jednak nie potrafił odpowiedzieć.
Obraz z Kalwarii, tak mocno wpisany w naszą wyobraźnię, można ująć w jednym słowem: rozczarowanie. Wszystko poszło źle. Cudu – choć z różnych powodów – domagali się niemal wszyscy – Piłat, Herod, kobiety, które odważyły się podążać w ślad za Jezusem, złoczyńcy, którzy zawiśli obok, ale nic takiego się nie wydarzyło… Nie było ratunku. A najbardziej chyba trafiającą w sedno drwiną było: „Zbawiał innych, a samego siebie zbawić nie może?”
Rozczarowani byli nie tylko ludzie. Również z ust Jezusa padły słowa, które dopełniały obrazu pustki, poczucia samotności, powiedzmy wprost – porażki: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił…” Tak zakończył życie Książę Pokoju, Bóg Mocny, Cudowny Doradca, Mesjasz, którego „Króle witają i przed którym bydlęta klękają, jak radośnie śpiewaliśmy cztery miesiące temu.
Czy nie czujemy także i my rozczarowania? Czy nie mamy również ochoty zapytać: co poszło nie tak? Być może nam jest łatwiej, ponieważ mamy w perspektywie Wielkanoc, więc wiemy, że wszystko skończy się dobrze. Ta perspektywa nieco łagodzi dramat rozgrywający się na Golgocie. Niesłusznie, ponieważ milczenie Boga to najtrudniejsze doświadczenie, którego człowiek może doświadczyć. I jeśli istnieje piekło to właśnie jest nim Boże milczenie, brak odpowiedzi i nadziei na odpowiedź.
Nieraz na poziomie naszych uczuć przeżywamy rodzaj namiastki, gdy z naszych gardeł chce się wyrwać skarga, Boże dlaczego nie mogę Cię usłyszeć? Dlaczego moja modlitwa pozostaje bez odpowiedzi?
Wszystko idzie źle… Tak to widzę. „Boże Mój czemuś mnie opuścił?”
Clive Staple Lewis, głęboko przecież wierzący chrześcijanin, gdy wskutek choroby nowotworowej zmarła jego żona, nie krył zawodu i w bólu wprost wykrzyczał: Gdzie jest Bóg? Gdy jesteś szczęśliwy, tak szczęśliwy, że nie odczuwasz jego potrzeby jesteś przyjmowany przez niego z otwartymi rękami. Ale pójdź do niego, gdy Twoja potrzeba jest rozpaczliwa, gdy wszelka inna pomoc zawiodła i co znajdziesz? Zatrzaśnięte przed sobą drzwi i dźwięk zamykanego dwa razy zamka. Potem cisza. Właściwie możesz odejść. Im dłużej czekasz, tym bardziej nieznośna staje się cisza.
W tym momencie wielkopiątkowego kazania powinien nastąpić zwrot. Powinny paść słowa, że hańba krzyża stała się zwycięstwem, że porażka stała się sukcesem, a śmierć została pokonana przez zmartwychwstanie. Wszystko więc dobrze się skończyło. Jak zawsze… Ale przecież w Wielki Piątek tak nie było. I jeśli mówimy, że chcemy dziś stanąć pod krzyżem, to nie możemy oczekiwać szczęśliwego zakończenia. Nie możemy łatwo się pocieszać, że my już znamy resztę historii i wiemy, że za dwa dni będzie wszystko się zmieni.
Wszyscy, którzy w Wielki Piątek prosili o cud doznali rozczarowania. Nawet sam Jezus Chrystus, który na Golgocie ani sam siebie ani nikogo innego nie pocieszał przecież słowem o zmartwychwstaniu. Bał się, zwątpił, poczuł się opuszczony…
Rzecz jasna nie chodzi, byśmy teraz udawali, że o zmartwychwstaniu nie pamiętamy. Jednak aby doświadczyć radości wielkanocnej, trzeba przejść przez rozczarowanie. Dojść do miejsc, w którym wszystkie drzwi są zamknięte. Nie ma nadziei. Nie ma polisy ubezpieczeniowej. Nie ma ratunku. Jest piekło i rozpacz: „Nędzny ja człowiek, któż mnie wybawi z tego ciała śmierci” – wołał apostoł Paweł. „Boże mój czemuś mnie opuścił.” Dlatego i w Wielki Piątek nikt, nawet Jezus nie miał sił powiedzieć: – Nie martwcie się. W niedzielę wszystko się zmieni… To powód, dla którego dzisiejszy dzień jest tak przygnębiający i dramatyczny. Bo takim był dla Jezusa i dla bliskich mu ludzi. Dzień, w którym nikt nie dostrzegał nadziei, choć właśnie nadzieja się rodziła, choć odkupienie się dokonywało.
Potrzeba było czasu, abyśmy zaczęli to rozumieć. Jak owce zbłądziliśmy. Oczekiwaliśmy zbawienia przy wtórze wojsk anielskich i uciekających w popłochu wrogach, a ono dokonało się pośród ludzkich drwin, pokazywania palcem i szydzenia: „Zbawiał innych, a samego siebie zbawić nie może?”
To tak niepojęte, że do dziś wielu chciałoby, używać siły i mocy w imię Chrystusa, niejeden byłby gotów walczyć krzyżem… A jest gotów nadstawić drugi policzek? Kto znajdzie w sobie tyle siły, by poświęcić się dla innego bezinteresownie, w imię miłości? Kto wreszcie zdobędzie się na wysiłek i dojrzy, że na krzyżu umierały ludzkie ambicje i sny o potędze, ale rodziło się odkupienie, pojednanie człowieka z Bogiem? Nie w blasku chwały i władzy. Nie przy dźwiękach fanfar i pochwalnych śpiewach. W Wielki Piątek Boży Syn „zamilkł i nie otworzył swoich ust.” I w milczeniu stało się to, co najważniejsze.