A ujrzawszy (pasterze) rozgłosili to, co im powiedziano o tym dziecięciu. (…) Maria zaś zachowywała wszystkie te słowa, rozważając je w sercu swoim. Łk 2,17.19
Pozwólcie, siostry i bracia, że nie rozpocznę od stajenki w Betlejem, ale od II wojny światowej i opowieści o człowieku, który nazywał się Archie Cochrane.
Archie Cochrane był lekarzem i więźniem w obozie jenieckim. Miał pod opieką około 20 tysięcy jeńców i bardzo poważny problem. Ludzie cierpieli na wycieńczającą chorobę, której Archie nie rozumiał, zresztą sam zaczął chorować. Objawy to między innymi biegunka, gorączka, a przede wszystkim zbierający się płyn pod skórą. Problem w tym, że lekarz nie miał pojęcia czy to wynik niedożywienia, czy może infekcji. Nie wiedział, jak to leczyć. Niemieccy strażnicy obozowi nic z tym nie robili. Uznali, że tak ma być, jest przecież wojna i cierpienie nie jest niczym zadziwiającym.
Sytuacja wyglądała na beznadziejną, ale Archie starał się działać. Przemycił do obozu, to co było dostępne – witaminę C oraz zapasy marmite. Zapytacie, czym jest marmite? Sam nie wiedziałem, ale przeczytałem, że marmite to ulubiony przez Brytyjczyków produkt do smarowania kanapek. Ma ciemną, prawie czarną barwę i wygląda jak ropa naftowa w słoiku. Najważniejsze jednak, że zawiera dużo witaminy B12.
Archie Cochrane podzielił więźniów na dwie grupy. Jednej z nich podał witaminę C drugiej marmite z witaminą B12. Bardzo dokładnie notował spostrzeżenia w zeszycie i po kilku dniach stało się jasne, że jakakolwiek była przyczyna dolegliwości, marmite skutecznie im przeciwdziała.
Cochrane udał się do kierownictwa obozu z wynikami eksperymentu, ale został zignorowany, ponieważ obóz miał swoich medyków, którzy uznali jego odkrycie za bzdurę. Sfrustrowany lekarz rzucił notatkami, wrócił do kwatery i się załamał. Młody niemiecki lekarz podniósł jednak zeszyt Archiego i przekonał swoich kolegów, że dowody wydają się niezaprzeczalne.
– Jeśli nie dostarczymy witamin jeńcom, będzie to zbrodnia wojenna – powiedział. Wkrótce do obozu zostały sprowadzone zapasy witaminy B12, a więźniowie zaczęli zdrowieć.
Na pierwszy rzut oka ta historia ma niewiele wspólnego z Bożym Narodzeniem. Ale… ma mnóstwo wspólnego z pewnym rodzajem cierpienia, z którym mocno borykał się Archie Cochrane. Zauważył, że jest ono wyniszczające dla człowieka, a nawet całych społeczności. Archie Cochrane znalazł nazwę dla tego doświadczenia – „Kompleks Boga”.
Kompleks Boga polega na tym, że bez względu na to, jak skomplikowany jest problem to – podobnie jak znakomici lekarze niemieccy – posiadamy nieodparte wrażenie, że nasze poglądy i nasze rozwiązania są bezbłędne.
Kompleks Boga dotknął między innymi Uczonych w Piśmie. Doskonale znali miejsce, w którym ma się urodzić zapowiadany przez proroków Mesjasz, czytali z jakiego z jakiego rodu będzie pochodził, a nawet jakie znaki będą mu towarzyszyć, ale ostatecznie i tak wiedzieli lepiej. – Nie to nie on, żaden Mesjasz – twierdzili aż do Wielkiego Piątku.
– Błogosławiony, który się mną nie zgorszy (Mt 11,6) – musiał ze smutkiem powiedzieć później Jezus.
Wszyscy, którzy zawsze wiedzą lepiej, nie mogli zaakceptować, że Mesjasz, Boży Syn, przychodzi na świat w stajni. Matka nie jest królową ani księżniczką, ale prostą dziewczyną z ludu. Świadkami nie są społeczne elity, ale pasterze. Później, co najmniej kilkakrotnie, Jezus był prowokowany, szczególnie przez faryzeuszy: – Jeśli jesteś tym, za kogo się podajesz, daj nam jakiś znak. Jeśli jesteś synem Bożym pokaż swoją moc.
Niestety, wielu innych ludzi, którzy spotkali Jezusa na drodze, także cierpiało na kompleks Boga, choć nikt tego jeszcze tak wtedy nie nazywał. Nawet najbliżsi, którzy – wiedząc lepiej, oczywiście –chcieli kiedyś zabronić Jezusowi publicznej wypowiedzi, co spowodowało silne spięcie w świętej rodzinie i te gorzkie słowa Zbawiciela: – Któż jest moją matką?
Wobec skomplikowanej rzeczywistości, tymi, którzy często mieli proste i gotowe poglądy, byli też uczniowie, spierający się kto z nich powinien być bardziej doceniony. Judasz był przekonany, że Jezus obejmie ziemską władzę, a część zaszczytu spłynie też na uczniów. Piłat, Kajfasz. Wszyscy znali rozwiązania i odpowiedzi. I wszyscy się mylili. Od żłobka, aż po krzyż.
Ten problem występował nie tylko w odległej przeszłości. Archie Cochrane twierdził, że wielu jego kolegów z branży medycznej jest dotkniętych kompleksem Boga. Nie jestem lekarzem, ale przyznam, że problem jest bardzo bliski duchownym, także mnie. Wiele osób, które pracują z ludźmi, doświadcza tej pokusy, by w obliczu niezwykle skomplikowanej rzeczywistości, być absolutnie przekonanymi, że rozumieją jak działa świat.
A my – jako teolodzy – w dodatku wiemy, co myśli Bóg! Jak postąpiłby Jezus, jak rozwiązałby problem, co by powiedział! Gdy nadchodzi katastrofa naturalna, już cisną się na usta odpowiedzi o karze za grzech. Gdy ktoś zachoruje, wiemy od razu – Bóg doświadcza, aby wzmocnić wiarę, ewentualnie daje jakieś ostrzeżenie. Znamy mnóstwo odpowiedzi i gotowych rozwiązań wobec problemów małżeńskich, relacji z dziećmi, uzależnień. Wszystkie generalnie sprowadzają się do zalecenia: musisz mocniej wierzyć, wziąć na siebie – jak Chrystus – krzyż i nawrócić się. I już mamy przekonanie, że tak by powiedział Jezus, już jesteśmy „głosem wołającym w puszczy” i już… jesteśmy w błędzie.
Wobec złożoności świata, ludzkiej wiary, relacji z Bogiem, kompleks Boga bywa niezwykle kuszący. Łatwo jest wziąć do ręki Biblię, zacytować stosowny werset i zdobyć przekonanie: – Mam to, wiem w czym rzecz, rozumiem! A potem nieraz się okazuje, że jednak nie rozumiałem.
Nie chcę, rzecz jasna, szerzyć nihilizmu. Nie chcę powiedzieć, że nigdy nie zrozumiemy skomplikowanej natury człowieka, wiary, relacji z Bogiem. Mam tylko refleksję, że kluczem do zrozumienia powinna być pokora wobec Boga i ludzkich doświadczeń.
Jak czytaliśmy w Ewangelii: pasterze, którzy ujrzeli Jezusa, zaraz pobiegli i rozgłaszali. To piękny obraz. Zastanawiam się jednak – wybaczcie mi – czy i oni zbyt szybko nie ulegli pokusie kompleksu Boga. Coś zobaczyli, coś usłyszeli i już wiedzieli, już głosili. Nie słyszymy już o nich później ani razu. Raczej nie stali się gorliwymi naśladowcami dziecięcia z Betlejem. Ciekawe dlaczego? Wiele za to słyszymy, o kobiecie, która pokornie przyznawała, że doświadczenie ją przerasta. Nigdy nie ogłosiła, że posiadła jedyną prawdę, jest nieomylna, wybrana i powołana do napominania innych. Nieraz przyszło jej przełknąć pigułkę zwątpienia i strachu. To Maria, matka Jezusa. Ona zachowywała wszystkie te słowa, rozważając je w sercu swoim.
Kiedy w wigilijny wieczór myślimy o przyjściu Jezusa na świat, o tym, jak ludzkie oczekiwania były zupełnie inne niż Boże działanie, być może warto zastanowić się nad tym, że nie zawsze my wiemy wszystko najlepiej. Nie zawsze nasza prawda jest tą najprawdziwszą.
Miło jest żyć w przekonaniu, że znam Bożą wolę, mam właściwy światopogląd, a ponadto rozsądne poglądy polityczne, do tego jestem doskonałym kierowcą, znam się na sporcie, medycynie, Kościele i ludzkiej psychice. Każdemu mogę doradzić.
Jednak zdecydowanie mądrzej i chyba milej jest spotkać drugiego człowieka, zasiąść do wigilijnego stołu i podziękować Bogu, że jesteśmy tak różni, że rzeczywistość jest tak złożona, że czasem jesteśmy zbyt mali wobec ludzkich problemów, ale możemy z drugim człowiekiem po prostu być. Warto zwrócić uwagę, że Boży syn w Betlejem nie wygłosił teologicznego traktatu. Właściwie nie powiedział ani jednego słowa, ale się z nami spotkał, w naszej złożoności i niedoskonałości.
Niech dobry Bóg chroni nas od pychy, a przy wigilijnym stole i każdego kolejnego dnia obdarzy nas poczuciem wspólnoty w naszej ludzkiej, pięknej różnorodności.
ks. M. Orawski