(10) Radujcie się z Jeruzalemem i cieszcie się z nim wszyscy, którzy je miłujecie! Wykrzykujcie radośnie z nim wszyscy, którzy jesteście po nim w żałobie, (11) abyście ssali do syta pierś jego pociechy, abyście napili się i pokrzepili potęgą jego chwały. (12) Tak bowiem mówi Pan: Oto Ja skieruję do niego dobrobyt jak rzekę i bogactwo narodów jak wezbrany strumień. Wtedy ich niemowlęta będą noszone na ramionach i pieszczone na kolanach. (13) Jak matka pociesza syna, tak ja będę was pocieszał, i w Jeruzalemie doznacie pociechy. (14) Gdy to zobaczycie, rozraduje się wasze serce i jak świeża trawa zakwitną wasze kości: objawi się ręka Pana jego sługom, a jego zawziętość jego nieprzyjaciołom. (Iz 66,10-14).

Od kilku tygodniu jesteśmy zanurzeni w czas pasyjny. Od kilkunastu dni doświadczamy kryzysu, który wykroczył poza nasze dotychczasowe wyobrażenia. Zamknięte granice państw, szkoły, uczelnie, kościoły. Informacje, które budzą grozę. Choć, jako społeczeństwo zachowujemy spokój, możemy widzieć wiele wspaniałych postaw – od lekarzy, ratowników i pielęgniarek, przez zarządzających sztabami kryzysowymi, po zwykłych ludzi, gotowych do pomocy… to jednak, trudno o optymizm. Tymczasem czwarta niedziela czasu pasyjnego zwana po łacinie Laetare wzywa nas do… radości. W jakiś niewytłumaczalny sposób pojawia się niczym wyspa na morzu smutku i powagi. W środku wielkiego postu radość. W środku kryzysu i lęku, słowa: „Radujcie się (z Jeruzalemem) i cieszcie się (z nim) wszyscy!”. Czy to, aby stosowne słowo w dzisiejszych okolicznościach?

Oczywiście znamy często przytaczane na takie okazje słowa apostoła Pawła: „Zawsze się radujcie” (1 Tes 5,16). Mówimy tu o radości wypływającej z głębi wiary, o pokoju, którego można doświadczać bez względu na okoliczności. I jak to często bywa w przypadku religijnych sformułowań, pięknie one brzmią, są takie prawdziwe, pobożne, poruszające – niestety zazwyczaj jedynie w kościele. Kiedy znajdziemy się na zewnątrz, staniemy na ulicy, spotkamy ludzi w maskach higienicznych albo przełączymy kanał, by obejrzeć serwis informacyjny, już znacznie…, znacznie trudniej myśleć o pokoju, o radości, nie wspominając. Górę biorą emocje. Zwyczajnie boję się choroby – obawiam się o bliskich, może mniej o siebie? Może jest mi smutno, bo musiałem się z kimś pożegnać? Stresuję się, czuję się wytrącony z równowagi, ponieważ przyszłość zasnuły ciemne chmury, wszystkie plany legły w gruzach. Zresztą, jak w takiej sytuacji cokolwiek planować? Jest wiele doświadczeń – a w obecnych okolicznościach czujemy je mocniej niż zwykle – wobec których słowa o radości wydają się brzmieć sztucznie i mało wiarygodnie.

Kiedy się nad tym się zastanawiam, nieustannie przychodzi mi na myśl historia, o której niedawno czytałem. Jest ona tak niezwykła, że trudno byłoby w nią uwierzyć, gdyby nie była prawdziwa. Została opisana w książce Stevena Gallowaya „Wiolonczelista z Sarajewa”*.

Oderwijmy się na chwilę od koronawirusa i wyobraźmy sobie miasto, ze wszystkich otoczone górami. Przepiękny pejzaż. Niestety jest rok 1992, a na wzgórzach rozlokowali się żołnierze sił Republiki Serbskiej oraz Jugosłowiańskiej Armii Ludowej, zamykając mieszkańców Sarajewa na blisko cztery lata. Ponieważ góry wokół Sarajewa tworzą niemal zamknięty krąg, ostrzał był powadzony z każdej strony. Żadna ulica nie była bezpieczna, ponieważ zawsze jakaś jej część była odsłonięta. Miasto ostrzeliwano z moździerzy, wyrzutni rakiet i karabinów snajperskich. Życie straciło 10 tysięcy osób, w tym ponad 1,5 tys. dzieci.

Przez środek miasta biegła główna, szeroka arteria komunikacyjna, nazwana później „aleją snajperów”. Ale tak naprawdę, jak mówią mieszkańcy, każda ulica była „aleją snajperów”, na każdej można było stracić życie od snajperskiego pocisku, a każde wyjście z domu czy mieszkania, przypominało loterię, której stawką było życie.

27 maja 1992 roku o godzinie 16 w kierunku ludzi czekających w kolejce po chleb został wystrzelony pocisk moździerzowy. Zginęły 22 osoby.

Po tym wydarzeniu sarajewski wiolonczelista Vedran Smajlović przez dwadzieścia dwa dni o godzinie 16 odgrywał adagio g-moll Tomasa Albinoniego. Dwadzieścia dwa koncerty odegrane dla każdego z zabitych. To, że sam przeżył, już było cudem. Był odsłonięty, bojownicy na wzgórzach z pewnością nieraz mogli go widzieć przez celowniki swoich karabinów. Dlaczego nikt nie strzelił? Cud? Poczucie winy? Może coś jeszcze? Najważniejsze jednak pytanie brzmiało, po co wiolonczelista to robił? W jakim celu grał, choć musiał się liczyć z tym, że w każdej chwili może zginąć?

Ktoś wspominał: „Nie zwracał uwagi na gromadę słuchaczy, a oni nie bili mu brawa. Kilka osób przyniosło kwiaty, ale one nie były dla niego”, „Co ten człowiek próbuje osiągnąć, przecież nikogo nie wskrzesi ani nie nakarmi, nie odtworzy ani jednej cegły”. „Gra dla tych, którzy tam zginęli? Czy dla tych, którzy przeżyli?”. „Nie sprawiał wrażenia człowieka, który stracił wolę życia. Wydawało się, że to jak żyje, jest wciąż dla niego ważne” – zauważali jedni. „To wariat, który tylko na siebie ściągnie śmierć” – twierdzili inni. Wiolonczelista nigdy nie wyjaśnił, siadał na gruzach i po prostu grał.

Z czasem niektórzy zaczęli dostrzegać sens. Wśród skrajnie wyczerpanych ludzi, zalęknionych tak, że już wypaliły się w nich niemal wszystkie uczucia, nawet strach, muzyka była krótkim przypomnieniem normalności, nadzieją na zmianę, wyrwaniem – choć na krótko – z otępienia strachem, bezsilnością. Nadzieja mimo załamania, jakaś iskierka radości pośrodku morza strachu i braku nadziei. Jeśli było to możliwe w tak skrajnych okolicznościach, jak w Sarajewie, dlaczego nie miałyby się zdarzać i nam, w naszej sytuacji, także przytłaczającej, nieraz odbierającej siły, motywację i chęci do zmierzenia się z rzeczywistością.

Gdzie szukać jednak owego „wiolonczelisty”, który opowie o nadziei. Który nie zaprzeczy życiu i trudnym okolicznościom i nie będzie udawał, że nie ma wokół gruzów, ale będzie gotowy na nich zagrać i sprawić, aby rozbłysła w nas iskra radości? Każdy z nas idzie własną drogą. Może czasem warto na niej przystanąć i pomyśleć: czy nadzieja, radość nie spotykają nas w najmniej oczekiwanej chwili. Może środku czasu pasyjnego, może w centrum naszych obaw i problemów… „Jak matka pociesza syna, tak ja będę was pocieszał – mówi Pan. Gdy to zobaczycie, rozraduje się wasze serce i jak świeża trawa zakwitną wasze kości.”

***

„Pocisk spadał z ostrym gwizdem, bez trudu rozdzierając niebo i powietrze. Odległość szybko malała, cel powiększał się z każdą sekundą. Jeszcze przez krótką chwilę wszystko było po staremu. Potem cały widzialny świat eksplodował.” Tak autor „Wiolonczelisty z Sarajewa” opisał atak. Ale tym razem nie był to opis zbombardowania Sarajewa, lecz biblioteki w Dreźnie.

W 1945 roku pewien włoski muzykolog znalazł w jej gruzach cztery takty partii basowej z pewnej sonaty. Uznawszy, że są one dziełem siedemnastowiecznego weneckiego kompozytora Tomasa Albinoniego, przez dwanaście lat starał się na podstawie osmalonego fragmentu zrekonstruować cały utwór. Tak powstała kompozycja zwana Adagiem Albinoniego, niepodobna do twórczości tego artysty i uznana przez większość badaczy za mistyfikację. Jednak nawet ci, którzy kwestionują autentyczność dzieła, nie potrafią odmówić mu piękna i głębi.

Pół wieku później w Sarajewie, właśnie ten paradoks wzruszył wiolonczelistę. To, że coś zostało nieomal unicestwione, a jednak się odrodziło w przepięknej szacie, w nowym, wartościowym kształcie. Dlatego codziennie siadał na gruzach i grał właśnie Adagio Albinoniego dopóki nie odzyskał nadziei. Nadzieja wbrew okolicznościom. Iskierka radości, tam, gdzie wszystko ma obrócić się w gruz. Cud życia, pośród mroku przemijania. To istota chrześcijańskiego świadectwa, to istota krzyża Jezusa Chrystusa – porażki, która okazała się odkupieniem świata….

Zapis nutowy, który miał spłonąć w wojennych zgliszczach, rozbłysnął nowym życiem. Może już innym, ale wciąż ujmującym, mogącym być pięknym przykładem, że jest taka nadzieja, która nigdy nie umiera, jest taka radość, która zawsze daje się wskrzesić, jest takie życie, które zawsze będzie trwało, a ponad wszystko jest taka miłość, która nigdy nie ustanie. Posłuchajmy utworu, który dał nadzieję mieszkańcom Sarajewa, bądźmy razem i pamiętajmy, że po każdej nocy, Bóg wzbudza nowy dzień.…

ks. Marcin Orawski

* W kazaniu zostały wykorzystane fragmenty książki Stevena Gallowaya „Wiolonczelista z Sarajewa”, Wydawnictwo Marginesy, 2015