Nikomu złem za złe nie oddawajcie, starajcie się o to, co jest dobre w oczach wszystkich ludzi. Jeśli można, o ile to od was zależy, ze wszystkimi ludźmi pokój miejcie. Najmilsi! Nie mścijcie się sami, ale pozostawcie to gniewowi Bożemu, albowiem napisano: Pomsta do mnie należy, Ja odpłacę, mówi Pan. Jeśli tedy łaknie nieprzyjaciel twój, nakarm go; jeśli pragnie, napój go; bo czyniąc to, węgle rozżarzone zgarniesz na jego głowę. Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj. (List do Rzymian 12,17-21)

Jakie piękne złote myśli: „Starajcie się o to, co jest dobre w oczach wszystkich ludzi”, „Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj”, „Ze wszystkimi ludźmi pokój miejcie.” Można oprawić w ramkę i powiesić na ścianie. Z drugiej strony, żyjemy w czasach, w których życzliwość wobec drugiego człowieka bywa nieraz przejawem heroizmu, nawet w Kościele. Kiedy przed kilkoma dniami zwierzchnik naszego Kościoła odważył się nazwać osoby LGBT siostrami i braćmi w Chrystusie, wylała się na niego fala hejtu. Warto zauważyć, że pojawiło się też mnóstwo wpisów popierających wypowiedź biskupa, niemniej gwałtowność i stopień agresji niektórych wypowiedzi może wywoływać głęboki niepokój.

Nawet nie mówimy tu o wypowiedzi biskupa postulującej reformę prawa kościelnego czy inne daleko idące zmiany. Po prostu zwykłe, życzliwe słowa, które, gdzie jak gdzie, ale w Kościele nie powinny wywoływać dyskusji, budzą taką reakcję. Skąd się bierze? Czy wypływa z poczucia zagrożenie dla tradycji, czystości nauki, rodziny, państwa, cywilizacji? Boję się, że zaczynamy niebezpiecznie balansować na ostrej krawędzi w ogóle dopuszczając do dyskusji o tym, czy ktoś jest człowiekiem na równi z innymi. Chciałbym, aby tak nie było, dlatego podzielę się z Wami, Siostry i Bracia, kilkoma refleksjami, które wzbudza we mnie przytoczony fragment Listu do Rzymian.

Mamy przed sobą krótki cytat, który pochodzi właściwie już z końcowej części długiego listu apostoła Pawła. Przytłaczającą większość poprzednich rozdziałów i poprzednich wersetów apostoł poświęca chyba jedynemu pojęciu, które do dzisiaj nie podzieliło losu wielu chrześcijańskich słów i nie stało się frazesem. Tym pojęciem jest „łaska”…

W pierwszych ośmiu rozdziałach apostoł właściwie o niczym innym nie mówi. W drobiazgowy sposób, z wyjątkową teologiczną wnikliwością tłumaczy, w jaki sposób człowiek zostaje uwolniony od potępienia i oskarżeń za popełniony grzech, jaką cenę musiał zapłacić Boży Syn, aby człowiek, mógł pojednać się z Bogiem – bez zasług ze strony człowieka, z łaski, z miłości. Dopiero gdy to staje się jasne, gdy już nikt nie ma wątpliwości, że zbawienie, pojednanie, przebaczenie to dar, który człowiek po prostu otrzymuje od Boga, apostoł zaczyna pisać, jakie skutki ten dar przynosi, jakie owoce wydaje człowiek, który otworzył się na Bożą łaskę. Bez łaski ten dzisiejszy i wiele innych fragmentów Listu do Rzymian staje się zwyczajnym truizmem – złotą myślą do powieszenia na ścianie. Bez większego znaczenia.

Gdy pierwsi chrześcijanie zrozumieli w czym rzecz, gdy poczuli się wolni i bezwarunkowo zaakceptowani, ich życie uległo tak gwałtownej zmianie, że inni nieraz pytali: kim są ci ludzie? W czym tkwi ich siła? Co daje im tę siłę? Co ich tak mocno łączy? Tajemnica ukryta była w zrozumieniu, że chrześcijaństwo to Ewangelia, a nie kodeks prawny czy kanoniczny.

Pierwsi chrześcijanie byli zwykłymi ludźmi, z problemami, upadkami, błędami. Ale nie to było najważniejsze. Oni, otwierając się na łaskę i miłość, zaczęli zauważać, jak w sposób naturalny, można nawet rzec – samoistny, zmieniają się, stają się wolnymi, otwierają na innych, przekraczają granice stereotypów i tradycji. Ten fakt do dzisiaj wydaje się na tyle niezwykły, że gdy ktoś zadaje pytanie, po czym poznawano pierwszych chrześcijan, bez wahania odpowiadamy: „po miłości”.

A po czym ludzie rozpoznają współczesnych chrześcijan? Trzeba to pytanie postawić, niestety z obawą, że w wielu przypadkach odpowiedź będzie brzmieć inaczej. Może jestem w będzie, ale odnoszę wrażenie, że w chrześcijańskim kraju o wiele częściej niż o miłości słyszę o obronie tradycji, także tej narodowej, o czystości, karności. Może źle słucham, ale wielokrotnie zdarza mi się zauważyć, że gdy przytaczany jest werset: „Jeśli można, o ile to od was zależy, ze wszystkimi ludźmi pokój miejcie”, to o wiele mocniej akcentuje się pierwszą część – czyli „o ile to możliwe” i gładko, niemal z ulgą, przechodzi się do wniosku, że nie można mieć pokoju ze wszystkimi. I tu można wstawić dowolnie: ciapatymi uchodźcami, tęczowymi dewiantami, politycznymi lemingami, lewackimi ekoterrorystami, podstępnymi Żydami – pokoju mieć nie sposób (rzecz jasna nie z naszej winy).

Jakiś czas temu zostałem zaproszony do wzięcia udziału w ekumenicznej modlitwie o uchodźców, z modlitewnym wspomnieniem tych, którzy uciekając przed wojną i prześladowaniami stracili życie. Pomyślałem: „A jednak można” i z dużymi oczekiwaniami udałem się na nabożeństwo z udziałem duchownych innych wyznań.

Niestety, już pierwsze słowa kaznodziei sprawiły, że zrobiło mi się smutno. Zacytowany został werset z Listu do Galacjan (6,19):Dobrze czyńmy wszystkim, a najwięcej domownikom wiary.”. Całe kazanie przepełnione było argumentacją, że jesteśmy powołani do pomocy przede wszystkim chrześcijanom…, ponieważ to chrześcijanie najbardziej cierpią i są najmocniej prześladowaną grupą religijną na ziemi.

Chciałbym być dobrze zrozumiany, zdaję sobie sprawę z faktu, że w wielu krajach chrześcijanie doświadczają ciężkich prześladowań i potrzebują wsparcia i pomocy. Smutno mi się zrobiło dlatego, że znów w kościele i to w kontekście modlitwy o cierpiących i umierających, wybrzmiał podział na: chrześcijanie-niechrześcijanie, „my-oni”, „swoi-obcy”. Nasz ból ma priorytet.

Poczułem to, co zazwyczaj, gdy słyszę, że „nie ze wszystkimi pokój mieć można”. Oczywiście, zdanie samo w sobie jest stwierdzeniem faktu. Porusza mnie jednak argumentacja, którą można sprowadzić do stwierdzenia, że „pokój mam z tymi, którzy mnie lubią i których lubię ja”. Tylko czy o to chodziło apostołowi Pawłowi? Czy zbyt szybko nie zapominamy, że w kolejnych słowach mówił on o miłości i dobroci nie tylko do ludzi nam życzliwych, ale także – o zgrozo! – do wrogów?

Po czym poznawano pierwszych chrześcijan? A po czym poznaje się nas, współczesnych? Wybaczcie, że powtarzam pytanie, ale wydaje mi się on ważne. Czy nie warto wciąż sobie nawzajem przypominać, że w dniu zesłania Ducha Świętego ludzie różnych kultur, posługujący się różnymi językami zaczęli jednoczyć się w Kościele.

Dziś używamy z pogardą pojęcia „multikulti”. Tymczasem siła pierwszych chrześcijan nieraz tkwiła w tym, że potrafili oni przekraczać granice wyznaczone przez kulturę i przynależnośćetniczną. Kościół zapraszał do społeczności mężczyzn i kobiety, siostry i braci. Za Miłosiernym Samarytaninem nie zastanawiali się, czyj ból jest lepszy i ważniejszy.

Wielu to szokowało i nadal szokuje. Ale przecież Jezus, mówiąc o „jednej owczarni i jednym Pasterzu”, budował miejsce, gdzie miłości się nie reglamentuje. Nawet osoby wykluczane przez świat: uchodźca, obcy, publiczny grzesznik, chory i biedny, byli objęci szczególną troską i mile widziani. Dzięki temu Kościół mógł stawać się wielokulturowym organizmem, a Ewangelia mogła docierać do dalekich zakątków świata. A najbardziej zaskakuje fakt, że ta niezwykła siła nie wypływała i nie wypływa z kanonicznych praw, ale ze zrozumienia łaski, ze świadomości, że skoro Bóg mi przebaczył, Bóg mnie zaakceptował, to jak ja miałbym nie przebaczać i nie akceptować? Łaska jest powodem, dla którego szacunkiem mamy darzyć nawet ludzi wrogo nastawionych. O wykluczanych i upokarzanych nawet nie wspominam, ponieważ trochę wstyd mówić o takich oczywistościach.

Bardzo bym chciał, aby w Kościele nikt nie doświadczał podziału „my-oni”. Chciałbym być częścią Wspólnoty, w której siostrami i braćmi są wszystkie kobiety i wszyscy mężczyźni, chciałbym mieć siły do budowania przestrzeni dającej schronienie osobom izolowanym i zastraszanym.

Pomyślmy, wielu ludzi, którymi nas straszą nie znamy i nigdy nie poznamy. Ktoś próbuje nam jednak wmówić, że oni czyhają, aby rozbić nasze rodziny i zniszczyć nasze wartości. Tymczasem wielu z nich nie miało szczęścia urodzić się w miejscu, gdzie panuje pokój. Inni przyszli na świat mając inny od mojego kolor skóry czy inną orientację. Tak Bóg zrządził. Jednak mają podobne do moich potrzeby i marzenia, pragną bezpieczeństwa i akceptacji, jak wszyscy ludzie, urodzili się do życia w relacji i bliskości z innymi.

W żaden sposób nie namawiam do polityki pozbawionej ostrożności. W ogóle nie mówię o polityce. Mówię przede wszystkim o naszej chrześcijańskiej postawie miłości – o empatii lub jej braku, o chęci pomocy lub odwróceniu głowy „byle moja (chrześcijańska) chata była z kraja”. Nie wiem, może pierwszym krokiem powinna być chęć zwalczenia w sobie lęku przed ludźmi, o których jedynie słyszeliśmy, że są zagrożeniem. Miłość do „prawdziwych wrogów” to jeszcze wyższy poziom chrześcijańskiej duchowości i rozumienia łaski. Nikt sam nie da rady na ten poziom się wspiąć. Tylko dzięki łasce i wzajemnemu wsparciu możemy tego dokonać. I wierzę, że krok po kroku dokonamy, krok po kroku będziemy dążyć, aby – „ZŁO DOBREM ZWYCIĘŻAĆ”, ponieważ jesteśmy Kościołem, Wspólnotą, Siostrami i Braćmi, bliźnimi. (ks. Marcin Orawski, fot. Adina Voicu, Pixabay)