Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam i na wieki. Nie dajcie się zwodzić przeróżnym i obcym naukom; dobrze jest bowiem umacniać serce łaską… Hbr 13,8-9

To zdumiewające, ale za kilka godzin rozpoczniemy już trzecią dekadę XXI wieku! Większość z nas pamięta wejście w XXI wiek, tak jakby to było wczoraj. Historyczna zmiana! Nowe otwarcie, nowy wiek i nowe tysiąclecie.

Na zawsze miały zostać zamknięte w przeszłości największe tragedie XX wieku – druty kolczaste obozów koncentracyjnych, światowe wojny, totalitaryzmy, grzyby wybuchów atomowych. Nowy wiek miał być czasem powrotu do wiary. Mówiono o wieku religii, cokolwiek to miało znaczyć.

Przyznam, że też dawałem się ponieść tym nadziejom. Z ciekawości sięgnąłem do kazań, które wygłaszałem wtedy na przełomie millenium i w jednym z nich, właśnie sylwestrowym, przytaczałem cytat Leszka Kołakowskiego, który wtedy podzielił się pewnym spostrzeżeniem:  „Wyszedłem do ogrodu i zobaczyłem, że przy drzwiach do piwnicy wyrastają hiacynty. Jakaś zupełna bezczelność. Pełna zima, a one chcą zakwitać. Natura chyba zwariowała, a z nią ten nowy rok, nowy wiek i nowe millennium. O czym to może świadczyć? Tylko o tym, że będzie lepiej.”

I rzeczywiście, wszyscy chyba żywiliśmy nadzieję, że po krwawym XX wieku, nastąpi zupełnie inny wiek. Chcieliśmy wierzyć, że wiek XXI będzie czasem pokoju, wolności, rozwoju społeczeństw demokratycznych, ze ludzkość wreszcie zaczęła dorośleć Wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze. Odbywały się wielkie konferencje pokojowe, rozszerzało się NATO, nowe kraje w tym Polska były na ostatniej prostej przed wstąpieniem do Unii Europejskiej, Europa się otwierała i jednoczyła, ruszyły procesy rozbrojeniowe… Wszystko to rozbudzało nie tylko nadzieję, ale poczucie, że zaczynamy żyć w coraz bezpieczniejszym świecie.

Nie ma co ukrywać, że nasze nadzieje miały dość egoistyczny i europocentryczny charakter. W swym entuzjazmie nie dostrzegaliśmy licznych i krwawych wojen w Afryce czy Ameryce Południowej. Konflikt na Bliskim Wchodzie tak nam spowszedniał, nie zauważyliśmy rosnącej tuż pod nosem niebezpiecznej siły, która, wkrótce miała nadać nowego, globalnego znaczenia pojęciu „terroryzm”.

Znamy dzień, w którym słowo terroryzm nabrało zupełnie nowego zabarwienia. To 11 września 2001 roku, gdy na oczach świata runęły wieże World Trade Center, a my zaczęliśmy szybko dostrzegać, że tak zwany nasz, zachodni świat, przestał być tak bezpieczny, jak się wydawało. Terroryzm przestał być egzotyczny, a zaczął siać postrach od Nowego Jorku, przez ulice Paryża po jarmark bożonarodzeniowy w Berlinie.

W 2004 roku Polska wraz kilkoma innymi krajami oficjalnie weszła do Unii Europejskiej. Większość cieszyła się z perspektywy trwałego pokoju i stabilizacji. Kto wtedy pomyślał, że już niedługo będziemy poruszać zupełnie inne tematy, w innej atmosferze. Zjednoczona Europa? To lewacka utopia, niebezpieczna dla narodowych tradycji. Solidarność? Chyba żadne inne pojęcie się tak nie zdewaluowało. Może z wyjątkiem „szacunku i tolerancji”.

Ogromna fala rozczarowania przetacza się przez liberalne państwa Europy Zachodniej i Ameryki Północnej. Brexit, dochodzenie do władzy partii populistycznych, a nawet nacjonalistycznych, rosnące przyzwolenie na akty nietolerancji, hasła rasistowskie, a nawet stosowanie przemocy, to wszystko sprawia, ze wielu ludzi zauważa: „To już było”, „To już kiedyś doprowadziło do wojny”.

Wielu z nas czuje obawy, na pewno uzasadnione. Bo gdy jeszcze doliczymy do wymienionych kryzysów katastrofę klimatyczną czy kryzys uchodźczy, to trudno zachować optymizm. Stąd pytania: czy jeszcze możemy mówić o Zjednoczonej Europie? Dlaczego demokracja przechodzi kryzys? Czy zbliża się nowa wojna światowa? Czy Europa musi zwrócić się w stronę nacjonalizmu? Czy mamy pomagać imigrantom?

Pytań jest wiele i być może nie czas, aby w kazaniu je przytaczać. Mamy je na co dzień. Warto jednak uświadomić sobie, że świat ze swymi zglobalizowanymi problemami, wywiera ogromny wpływ na nasze myśli, zachowanie i na nasze wartości. Każdy z nas, czy sobie tego życzy czy nie, jest omotany licznymi wszechogarniającymi pajęczynami zależności, które nas krepują, ale też powodują, że każde drgnięcie na świecie, jest przez nas odczuwane.

Nasze codzienne, zwykłe działania wpływają na życie ludzi i zwierząt po drugiej stronie globu, a czyjś osobisty gest potrafi nieoczekiwanie sprawić, że cały świat staje w ogniu, tak jak to było w wypadku samospalenia Mohameda Bouaziziego w Tunezji, które zapoczątkowało Arabską Wiosnę czy w przypadku kobiet, które zdecydowały się opowiedzieć o tym jak padły ofiarami molestowania seksualnego, co zapoczątkowało ogólnoświatową akcję #MeToo.

Nasze życie przestało mieć wymiar lokalny i indywidualny. Z tego powodu o wiele ważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej jest dziś odkrywanie własnych  uprzedzeń religijnych i politycznych, własnych poglądów związanych z rasą czy płcią. Dziś już nie można tak łatwo powiedzieć „To moja prywatna sprawa”. W zglobalizowanym społeczeństwie już właściwie nie ma prywatnych spraw, ponieważ każde wypowiedziane słowo, opublikowany tekst, każdy wpis w internecie, pozostają tam właściwie na zawsze, mają globalny zasięg i zaczynają żyć własnym życiem, na który już nie mamy wpływu.

Jak w tym wszystkim odnaleźć twardy etyczny grunt? Jak w świecie, który wymyka się całkowicie ludzkiej kontroli mieć nadzieję i siły, by każdego ranka wstać uśmiechem na twarzy i z optymizmem rozpocząć nowy dzień? A ponad wszystko, jak w tym świecie odnajdować Boga? Z jednej strony Bóg znajduje się na licznych sztandarach, jego imię skandowane jest na ulicznych demonstracjach i w przemówieniach politycznych. Tylko czy tego właśnie Boga szukamy?

O Bogu z transparentów, demonstracji i sztandarów wiemy bardzo dużo, może nawet za dużo. Wiemy kogo ten Bóg nienawidzi, a który naród jest jego wybrańcem.  Mamy dokładny przegląd, co taki Bóg myśli o modzie, związkach, seksie i polityce. Widzimy jak ten Bóg właściwie nie czyni nic innego, jak uzasadnia milion przepisów, dekretów i praw. Denerwuje Go, gdy kobiety noszą spodnie, a młodzież uczestniczy w edukacji seksualnej; albo czuje się obrażony, gdy ktoś twierdzi, że należy kochać ludzi wyznających inną religię lub światopogląd. „Toż to zamach na świętą tradycję, prawdę objawioną, to synkretyzm w czystej postaci”.

Powiem szczerze, nie chciałbym bliżej takiego Boga poznawać. Jeśli moja wola ma jakieś znaczenie, to szukałbym raczej tego, o którym mówił Jezus Chrystus – „Wczoraj i dziś, ten sam i na wieki”.

Coś mi mówi, że mimo wszechobecności imienia Bożego w życiu publicznym, nie jest łatwo być naśladowcą Jezusa. Gdy wielu daje się uwieść mowie nienawiści, kuszącej perspektywie zamykania granic, by nic i nikt nie naruszył naszej świętej tradycji, gdy zaciska się pięść wzywając do obrony chrześcijańskich twierdz, to myślę sobie: gdzie współczucie, gdzie miłosierdzie, przebaczenie, pojednanie?

Gdzie Chrystus rozmawiający z Samarytanką albo stający w obronie kobiety, którą prawi mężczyźni chcieli kamieniować. Gdzie odwaga Miłosiernego Samarytanina, stawiającego ponad swoją tradycję zwykłe, ale jakże mocne miłosierdzie…? „Nie dajcie się zwodzić przeróżnym i obcym naukom; dobrze jest bowiem umacniać serce łaską…” – wzywa nas dziś apostoł

Siostry i bracia, wielokrotnie się o tym przekonywaliśmy. Droga z Jezusem Chrystusem bardzo często bywa drogą pod prąd. Często wbrew temu, co myśli większość, trzeba stanąć w obronie słabszego, prześladowanego i upokarzanego, chociaż mówią, że nie nasz, obcy, co nas powinien obchodzić, bo sami mamy swoje własne problemy.

Popatrzmy wstecz na miniony rok. Czasem było ciężko, może wydawało się, że nie podołamy, ale dziś jesteśmy tutaj. Dzisiaj Bogu dziękujemy, ponieważ był z nami, dodawał sił i strzegł.

Tego możemy być pewni, on się nie zmieni, on się od nas nie odwróci. Żebyśmy tylko my nie zgubili drogi, którą jest Jezus Chrystus… Ten sam i na wieki…